jest gorzej niż myślałam. właściwie nie myślałam. chyba zakładałam, że skoro do finału jest tak blisko to naprawdę jest blisko. ale nie jest. kiedy ktoś nas pyta, na jakim etapie jesteśmy, rozpromieniona mówię, że już prawie malujemy i kładziemy panele na górze.
no nie. nie do końca. dziś się załamałam. do końca jest jeszcze daleko. bardzo, bardzo, daleko. farby i panele już są, ale jeszcze poczekają.
błądziłam po pokojach, snułam się ze spuszczona głową, nie wbijałam jak dzik, jak zwykle to robię. nie malowałam i nie tapetowałam, nie meblowałam też w myślach.
łaziłam uślimtana, chlip, chlip, chlip...
tyle tam pyłu i kurzu i wszystko się pląta pomiędzy nogami. a czemu te cegły tak leżą i leżą. a może te okna by umyć, bo potem ich nie domyję za chiny ludowe. i schody bez tych barierek. ale jakie bo ja przecież nie wiem. i tak tam biało. a na tym ogródku to jest jest całkiem straszliwie. domek drewniany, ten od zabaw, dla dzieci stoi juz tylko "na jednej nodze" i na pewno zaraz się przewróci i jeszcze kogos przywali, i tyle będzie. kosić miałam. kosić. to moje zadanie. nawet szopki nie otwarłam. na kosiarkę nie spojrzałam. co to kosić będę, jak to takie chaszcze, prędzej kopki ukulam jak to siańsko grabiami zbiorę.
jedziemy do domu. uciekłam. na razie nie wracam...
tyle dobrze, że godzina nieszczęścia dobiegła końca.
jeszcze dziś mam spotkać się z przyjaciółką, więc wszystko powinno wrócić do normy
;)