sobota, 31 października 2015

wracam do domu



Justyna Steczkowska "Wracam do domu"
źródło: You Tube

pięćdziesiąt minut po północy. jeszcze październik,

trzy lata temu o tej porze prawdopodobnie wszyscy spaliśmy. mikołaj miał 5 lat, julka 8. dzieci spały w swoich pokojach, a my w sypialni na półpiętrze. to było w naszym nowym domu. mieszkaliśmy tam już trzy lata. w czasie wakacji, w sierpniu idąc brzegiem morza, paweł powiedział, że śniło mu się, że spalił się nam dom. zadrżałam wtedy. jakie głupie potrafią być sny....

rano wstaliśmy do pracy, dzieci pojechały do przedszkola i szkoły. przed jedenastą wybrałam się z moimi trzecioklasistami na cmentarz. pamiętam, że to były niezwykłe chwile. dzieci pięknie opowiadały o bliskich, którzy odeszli. wspominali, dzielili się swoimi szczerymi uczuciami z innymi. kiedy wracaliśmy do szkoły zatrzymał się samochód. wysiadła ania. przejęła dzieci. ja pojechałam. miałam się spieszyć.

w szkole, w samochód wsadziła mnie ola i pojechałyśmy do mnie, do domu. była mama i paweł i dużo ludzi, sąsiedzi i nieznajomi. widziałam, że ogień trawi dach. jeden strażak stanął przy mnie i tak już było do końca. mama płakała. ja wyłam. paweł był blady. nic nie umiał powiedzieć.

za dziesięć godzin będzie trzy lata. trzy lata, od kiedy w jednej chwili wszystko się zmieniło.

ona powiedziała, że bywają gorsze tragedie. oczywiście.

ale dziś, teraz po prostu o tym myślę i zwyczajnie jest mi ciężko na duszy bo tęsknię.

pół roku później, w wakacje obok naszego mieszkania, w którym zatrzymaliśmy się na kilka dni, wybuchł pożar. to było rano. obudził mnie potężny huk. wybiegłam w piżamie na ulicę. tłum gapiów. nie mogłam się zorientować, co się stało. dopiero potem zobaczyłam dym, okopcone okna w małym bloku. ale wtedy palił się samochód, stojący pod tym mieszkaniem. dostałam takich drgawek, że jeszcze długo nie mogłam się uspokoić. to było tylko trzy okna dalej... i chyba dopiero wtedy ja przeżyłam nasz pożar....

po prostu tęsknię...

za pianinem....

za zdjęciami, listami, kartkami, pamiętnikami.....
miałam je na strychu, a najpierw spalił się strych. były poukładane. w niebieskich, dużych pojemnikach leżały opasłe albumy. zdjęcia z podstawówki, liceum, wyjazdów na ferie i na wakacje. śmieszne takie z obozu PO (tak - przysposobienie obronne, he, he ;) jakieś wariackie z klasowego wyjazdu do Pragi, gdzie zakochałam się bez pamięci w młodym chłopcu i wywołałam z nim zdjęcie piętnaście razy, żeby starczyło na obklejenie drzwi z mojego pokoju :) wyjazdy oazowe do chorwacji, pielgrzymki do częstochowy...
była wielgachna biała kopercicha, a w niej wszystkie kartki z osiemnastki. były zaczarowane listy od Agi, która w swoim serduszku i głowie knuła i snuła plany na moją z pawłem przyszłość :) zbierałam listy i kartki. to były moje największe skarby. miałam wszystkie, jakie kiedykolwiek w życiu dostałam. dobra setka od kasieńki, a w nich nasze pierwsze miłosne zawody i ekscytacje. często wdrapywałam się po coś na strych i zawsze kończyło się jak zwykle :) tak, znowu otwierałam te pudełka kolorowe i czytałam, czytałam, czytałam..... by zejść w końcu bez tego, po co przyszłam :) tak to działało.

na strychu było pudełko ślubne, duże, błękitne w srebrne różyczki, ze zdjęciami ze ślubu i życzeniami od gości i znajomych. stały pudełka chrzcielne od dzieci z wszystkimi pamiątkami. no i jeszcze duuużo zbieraczy wspomnień, w których mieściły się prace plastyczne (i różne takie wyjątkowe momenty, uchwycone na kartce albo innym materiale) dzieci.

wszystkie inne strychowe rzeczy w porównaniu z tymi, to naprawdę nic.

maja to rozumie. kiedy ze mną o tym rozmawiała, miałam wrażenie, że czuje tak samo jak ja.

w koszyku wiklinowym, który przyjechał z nami z podróży poślubnej stały kasety wideo, które kupiłam kiedyś na allegro. wszystkie części ani z zielonego wzgórza :)

ubranka po dzieciach, bo tak sobie marzyłam w głębi serca, że jakby jeszcze było jedno, to coś z nich dla niego wybiorę :)
wanienka do kąpania, ozdoby świąteczne zbierane przez lata całe :) i stół kuchenny i jeszcze nawet stolik nocny, śliczny szary z porcelanową, białą gałką, co to jeszcze nie zdążyliśmy go rozpakować i złożyć. no i kożuszek... z zakopanego...

pamiętam. czasami przypomina mi się jeszcze coś, o czym nie myślałam wcześniej.

taki październik. było pięknie, świeciło słońce, ostatnie liście tańczyły na wietrze. pod naszym lasem pachniało. było mi zimno i nie mogłam się napatrzeć.





wtorek, 27 października 2015

Październik

nie było mnie bo .... jest PAŹDZIERNIK :) a październik to... czas uniesień ;) w październiku więcej czytam, więcej marzę i snuję różne wizje. wszystko robię wolniej, żeby niczego nie stracić, niczego nie pominąć, to znaczy koniecznie wyjrzeć przez okno rankiem, w południe, po południu, kiedy się zmierzcha i nocą... i jeszcze nad ranem.... bo w październiku świat jest magiczny.... uwielbiam jak liście tańczą, wywijają dzikie harce na wietrze, kotłują, kłębią się, obrażają na siebie i wracają niczym kochankowie niemogący się rozstać... a teraz kiedy jestem tutaj to już całkiem jest odlot bo obserwuję to wszystko nad morzem ;) ostatnio natrafiłam na takie zdanie: październik to śmierć :( dla mnie październik to życie. owszem przyroda zasypia, ale własnie to, to jest takie urocze. drzewa, krzewy, kwiaty szamoczą się, tęsknią za czasem swojej świetności, można zobaczyć ich tęsknotę, szaleństwo, ale też to, jak pięknie zasypiają na zimę mieniąc się barwami. zbieramy liście, robimy zielniki, wszystko jest magiczne. na naszej wsi, tam daleko stąd pewnie pachnie teraz ogniskiem. tutaj brakuje mi tego zapachu. ale mam inne obłędne doznania. można powiedzieć - morskie ;) staramy się każdego dnia wychodzić na spacer. i wtedy jest tak jakbyś przechodził przez szafę, tajemne drzwi, które przenoszą cię do pięknej krainy. tak, bywa już całkiem zimno, szczególnie nocą, wiatr potrafi tak silnie dąć, że zakrywamy twarz grubym szalem, albo chowamy ją za stójką kurtki. wiszą nad nami przeziębienia. tego nie lubię. ale wszystko co poza, tak. ulicami chodzą ludzie.... berety, przekrzywione kapelusze, szale, kominy, płaszcze, kozaki, kozaczki.... wszystko jest dla mnie kolorowe i ciekawe. i choć przygnębienie po zakończonym lecie i depresja jesienna wciska się drzwiami i oknami  to staram się z wszystkich sił ich nie wpuszczać. robimy pyszne herbatki. w powietrzu unosi się zapach pieczonych jabłek, imbiru i cynamonu. dziś upiekłam ciasto marchewkowe. tak się ciesze, kiedy dzieciom smakuje :) oczywiście będąc w euforii trzeba bardzo uważać, bo można zamiast cukru wsypać do jajek sól, ale co tam... najważniejsze to na czas się zorientować ;) więc....październik i ...euforia... jesień to piękna pani, odziana w cudowny płaszcz. lubię za nią podążać... czasami zajmuje mi to dużo czasu ;)

w październiku braliśmy ślub. chodziłam z babią na różaniec. tak zawsze pachniało! ogniskiem, drzewami, jesienią... po różańcu zawsze ją odprowadzałam do domu, a potem wystawałyśmy pod furtką i nie mogłyśmy się naklepać. babcia zawsze zapraszała mnie do środka. kiedy mogłam, wchodziłam. i rozmarzonym wzrokiem spoglądałyśmy przez okno popijając herbatkę z malinami. kiedy wracałam do domu, babcia stała w oknie i machała mi na pożegnanie.
babcia odeszła na zawsze.... w październiku .... obie kochałyśmy jesień. a przeżywana razem, była jeszcze piękniejsza.

w późne jesienne wieczory miło jest spędzać razem czas. najlepiej przy kominku, ale na ten raj musimy jeszcze trochę poczekać :)

jesień to czekanie i oczekiwanie... to marzenia, to wyobrażanie sobie na zwiększonych obrotach, można powiedzieć, że wyobraźnia przechodzi w stan turbo :) wszystko, co się dzieje jest bardziej wyraźne, choć za oknami tak często mgła....

przesyłam jesienne pozdrowienia i już wreszcie publikuję ten wpis, bo tworzę go od soboty, ale dziś w końcu zgrałam jakieś foty!

kolorowe, wietrzne i morskie pozdrowienia!