piątek, 29 lipca 2016

lipiec w słoikach i w odwiedzinach

z trzymaniem się poniedziałku nie wyszło. wystarczy, że życie się poukłada po swojemu i już wtorek mnie zastaje, a potem piątek, jak dzisiaj...
spędzamy wakacje na wsi, u babci jednej i drugiej. robimy różne rzeczy.
zbieramy owoce i robimy z nich przetwory na zimę. ogromnie lubię ten czas, kiedy powoli zaczyna zapadać wieczór, a ja krzątam się po kuchni ze słoikami. pachnie kolacją, ale jeść trzeba prędko bo porzeczki czekają. dzieci obrały z ogonków i teraz będziemy robić kompoty, dżemy i sok. sok lubię robić najbardziej bo mało z nim roboty ;) ale nie, tak naprawdę lubię patrzeć na ten wielki sokownik, który stoi na piecu i wyciska z porzeczek sok. kiedy pojawia się w przezroczystej rurce wtedy jest znak, że można wlewać do butelek. wcześniej oczywiście trzeba dodać cukier. ja wylewam do gara,a potem do słoiczków. paweł zakręca, bo ma więcej siły. kuchnia tonie w zapachu i w pięknych kolorach bo zmrok za oknem miesza się tak pięknie z kolorem soku i dżemu. i tak powoli półki w spiżarni babci zapełniają się naszymi przetworami.
ostatnio kisiliśmy ogórki, które dostałam od mojej Agi. chodzą po mnie jeszcze smaki na ogórkowo-cukiniowe sałatki i ogórki na różne sposoby i w różnych zalewach. także planuje się wypad na targ po wszystko, co będzie potrzebne.
jedynie nad malinami ubolewam, bo nie mam ich w takiej ilości jak kiedyś. jedna pani zawsze nas końcem sierpnia jakoś zapraszała na swoje wielkie malinowe pole, żeby zebrać ostatnie maliny. ze zbiorów mieliśmy około 60 słoików malin zasypanych cukrem. pyycha. ale maliny wycięli i pole zamknęli. teraz tyle co u babci do garnuszka na smaka pozbieramy i czasem jak się uda po kryjomu przed dzieciakami coś ukryć to jeszcze kilka słoiczków soku wpadnie. ale to rzadko raczej bo kiedy się coś przed nimi da ukryć? ;)
paweł pracuje na budowie i każdego dnia jesteśmy o kilka kroczków do przodu.
w ostatnią sobotę udało się nawet przewieźć kilka naszych gratów ze starego domu, tak żeby babci już w końcu garaż opróżnić. salon mam pełny mebli, a wszystkie do naprawy większej lub mniejszej lub - jak się wkurzymy to na tak zwany wyciep, bo w kilku przypadkach chyba nie ma co o to walczyć, a jednak wyrzucić na razie się nie udało bo ...szkoda...hmm
jest jedna osoba, która ciągle mi powtarza, że szkoda przejdzie w użytek. może w przypadku tych mebli tak. teraz to by się przydały piwnice, bo wszystko bym tam załadowała i wyciągała po jednym do reperownia. ale nie mamy, więc trzeba będzie uporać się z tym na raz. i chyba to nawet dobrze.
albo będzie wyprzedaż.
dzieciaki to w domu, to gdzieś na wyjeździe. tylko przepakowuję walizki i odbieram smsy ze zdjęciami i filmikami, jak to jest fajnie i co to się nie wyprawia :)
lala otrzymała tytuł najbardziej niemożliwego dziecka (czytaj łobuza), jakie kiedykolwiek w naszej rodzinie się urodziło. "takiego dziecka jeszcześmy nie mieli" ;)
pod wiatą obok baseniku - rybki jednoosobowej, stoi wiadro pełne wody. jest to woda przeznaczona do podlewania kwiatów. teoretycznie. bo lala dziś postanowiła wykapać się właśnie we wiadrze. i nic jej nie przekona. wchodzi powoli z ognikami w oczach. paszcza się śmieje. potem skupienie i osiada na wodzie majestatycznie, jak kwoka na jajkach - mówi babcia. taki mamy śmiech. no naprawdę. nie ma większej radości :)
odwiedzamy znajomych w małych i wielkich miastach zwiedzając przy tej okazji zabytki.
cieszę się z tych odwiedzin ogromnie.
przeżywam Światowe Dni Młodzieży. udało nam się spotkać z papieżem w częstochowie.
przed nami wyjazd w góry. serce rwie się do tych wydeptanych ścieżek beskidzkich i tatrzańskich. uuuuuuuu bo to dom z gór będzie :)

a ja w zadumie chodzę na cmentarz. słońce przedziera się przez drzewa. zatrzymuje się na pomnikach, kamiennych tabliczkach i drewnianych krzyżach. modlę się za najbliższych. wspominam, tych którzy odeszli. przypominam sobie różne sytuacje związane z tymi, których znałam. spotkania, słowa, gesty. osoby znane tylko "z widzenia" widzę podczas różnych zajęć życia codziennego. Piotrek wziął mnie kiedyś na lody, przyjaźnił się z moją siostrą, a mnie bardzo lubił, miałam wtedy 8 lat.
wujek był kierowcą autobusu. jaka to była frajda, kiedy autobus parkował pod domem, a my, dzieciaki mogliśmy trochę się w nim pobawić, a potem razem z wujkiem szliśmy na oranżadę do pobliskiego baru.
pani Beata była artystką, nauczycielem muzyki i wielkim talentem. kiedy szła szkolnym korytarzem w bialusieńkiej koszuli i granatowej spódnicy zapierało mi dech w piersiach. poruszała się z taką gracją. kiedy grała na pianinie przenosiłam się do innego wymiaru, a zajmując miejsce w drugim rzędzie od góry, w wielkim szkolnym chórze, przechodził mnie dreszcz emocji.
kiedy umarł pan Paweł u mamy w kuchni stłukły się wszystkie talerze, które suszyły się na suszarce. nie miały prawa spaść, a tak się stało i już zawsze było dla nas jakimś znakiem.
Elunia osierociła męża i maleńką córeczkę. na łożu śmierci powiedziała, że oddaje swoje cierpienia za wszystkie matki noszące pod sercem dzieci, prosząc dla nich o szczęśliwe rozwiązanie. wszędzie, gdzie się pojawiała rozsiewała radość. zawsze się śmiała.
babcia i dziadek odeszli, gdy byłam maleńka. pamiętam ich tylko z opowieści rodziców. a były to opowieści niezwykłe. opowiem kiedyś o nich.
pani Urszulka miała piękne włosy, długie do pasa. widzę ją tak wyraźnie. zawsze pomagała dzieciom w przedszkolu założyć buciki, albo zawiązać szalik. była piękna i dobra. a ja byłam wśród tych dzieci.
pani Marta wynajmowała pokoik z kuchnią w tak zwanej starej chałpce, w której kiedyś mieszkali moi dziadkowie. lubiłam ją odwiedzać. w wolne od szkoły dni biegłam do niej z rana. siedziałam i słuchałam opowieści. byłam oczarowana. uwielbiałam słuchać o dawnych czasach, o jej jedynej ukochanej córeczce, która zmarła tragicznie w wieku dwudziestu jeden lat. pani Marta często mi o niej opowiadała. tak wyraźnie słyszę dźwięk garnuszka, w którym gotowała wodę na herbatę. odeszła w Boże Narodzenie. miałam wtedy dziesięć lat.
zatrzymuje się nad grobem pani Agnieszki-mojej przyjaciółki, o której kiedyś Wam pisałam. Agnieszka i Jan. żona i mąż. w głowie tyle wspomnień. ucisk w sercu. radość przez łzy. była moja a ja byłam jej. miała bladoniebieskie oczy. takie piękne...
na cmentarzu panuje cisza. gdzieś w oddali szczeka pies. wychodzę tylnym wyjściem. tylko furtka jest wciąż taka sama. zamykam ją. przede mną łąka, zarośla i wąska wydeptana ścieżka. w tym miejscu czas się zatrzymał. ile ja przeżyłam na tym cmentarzu. od pierwszych klas podstawówki tam biegałam. i zawsze będę wracać. aż kiedyś tam zostanę i może ktoś zatrzyma się nad moim grobem i może mnie wspomni... jak jechałam na rowerze do sklepu albo z dzieckiem na spacer rajdwygiem chodziłam. może pokojarzy mnie z kościoła jak Sekwencję Wielkanocną z Pawłem śpiewałam.
i że byłam uśmiechnięta. tak bym chciała.

lipiec był pełen niesamowitych spotkań, zaskakujących zbiegów okoliczności, wycieczek, skalnych wspinaczek, tych wyżej wspomnianych porzeczek i ogórków, i rozmów z teściową przy tych porzeczkach. Zoi pan ortopeda zdjął gips i wyciągnął z rączki druty. przeprowadziłam kilkanaście niezwykłych rozmów z małymi dziećmi i zawsze w tych chwilach wiedziałam, że oto życie przede mną odkrywają prawdziwe. i pokazują mi jak je przeżywać. to jest niesamowite. naprawdę, to dzieci trzeba pytać co zrobić w trudnych chwilach. u dzieci szukać odpowiedzi na trudne pytania. odpowiedź jest prosta i często myślę, że jedyna właściwa. a ja dorosła tak się lubię wić w tych myślach niepewnych. oto dziecko ze mną rozmawia i daje mi nadzieję.

kiedyś, napisałam na blogu, że lektura kilku niesamowitych blogów pomogła mi cieszyć się życiem. zabrzmiało banalnie. śmiesznie nawet. ale to prawda. to tak jak czasami mamy z książkami, wierszami. przeczytasz i tak cię trzepnie. czytam taki blog i jakbym rozmawiała z przyjaciółką.
jest taki jeden szczególny. nazywa się http://www.juliarozumek.pl/
serdecznie was do Julki zapraszam. tam się dzieją cuda. odnajduje się siebie i wszystko ci się w głowie od razu układa. polecam Wam serdecznie książkę Julki pt. "BLOG". to myśli spisane z bloga właśnie.

ps. poniedziałki zostają zniesione, a ja zostanę sobą ;)
ps2 zdjęcia dodam jutro bo teraz uciekam na spacer...

poniedziałek, 18 lipca 2016

teraz


Julia Pietrucha "Whiskey Bar" (Piano)
Źródło: You Tube

pojechałabym w siną dal. na pewno też tak czasami masz. w tej dali sinej usiadłabym nad brzegiem morza i tak bym się patrzyła i patrzyła. poszłabym późnym wieczorem, albo wczesną nocą raczej, do baru, takiego z pianinem. usiadłabym przy nim i grałabym. grałabym i śpiewała do samego rana. rano czytałabym książki, najlepiej przy morzu ;) 
a potem płakałabym z tęsknoty za tym, przez którego w tę siną dal bym pojechała. za Nim i za Nimi, stworzeniami małymi. 
ucieczki są czasami dobre. pomagają w pobyciu z samym sobą. potem dobrze jest ze wzmożoną siłą wpaść w ramiona tego, który czeka. 

"mamo, a jak ciocia nas zaadoptuje to się zgadzasz? i wiesz może będziemy wtedy tutaj chodzić do szkoły" 
aaaaaaaaaaaaaa!!!!!! 
"mamo, a pomożesz mi założyć bloga, albo jakąś stronę, gdzie mogłabym publikować moje opowiadania. chciałabym, żeby ktoś je czytał"
"mamo, piekliśmy dzisiaj u cioci ciastka, wyszły super, a co wy tam robicie, u was? a jak zoja, a dasz ją do telefonu"
"mamo, mamo chciałabym mieć w pokoju tapetę w groszki, lubię kropki"
"mamo, a kiedy pojedziemy do tego wspaniałego miejsca, gdzie ratują zwierzęta, no wiesz, pamiętasz ten reportaż, tam można zaadoptować psa i wpłacać na niego, to kiedy?"

ze spaceru z tatą wróciła lala, ma niecałe dwa latka, stoi kilka kroków ode mnie i zalotnie spogląda w moim kierunku. grzywa w oczach już prawie. i co by tu spsocić? podchodzi do szufladki z ładowarkami, otwiera delikatnie nie spuszczając ze mnie wzroku. wewnątrz siebie wybucham śmiechem, ale patrzę na nią poważnie. nic sobie z tego nie robi. dopada ładowarkę i w nogi. gonię ją i śmiejemy się obie. na końcu słodkie całusy i gilgotki :))

i tak powoli przechodzi, lodowa góra w sercu topi się. jeszcze kilka głębokich wdechów cudownie pachnącego deszczem powietrza. 

taka zwykła/niezwykła codzienność. radość i śmiech, ból i łzy też. wśród znajomych i w samotności. z pieniędzmi i z ich brakiem. w podskokach radości i leżąc na podłodze z bezsilności.

i jeszcze miałam napisać, że...
ale oto mała, tłusta, przecałuśna stopka usilnie próbuje dostać się do klawiatury i się jej to udaje :)
teraz pisze ta stopka właśnie: ytefqwyfugbdhcnLisjhb75r6t0y 
;)
a teraz idziemy tańczyć. spać pójdziemy późno. mamy wakacje :)

poniedziałek, 11 lipca 2016

jedna godzina

ksiądz Kaczkowski radził, aby nie martwic się cały dzień, tylko wybrać na to sobie godzinę. dzis na budowie "posiedziałam" na krzesełku nieszczęść. zrobiłam kilka zdjęć i zaraz Wam je pokażę, tak jak obiecałam. wybaczcie mi jednak proszę ze względu na tę godzinę...
jest gorzej niż myślałam. właściwie nie myślałam. chyba zakładałam, że skoro do finału jest tak blisko to naprawdę jest blisko. ale nie jest. kiedy ktoś nas pyta, na jakim etapie jesteśmy, rozpromieniona mówię, że już prawie malujemy i kładziemy panele na górze. 
no nie. nie do końca. dziś się załamałam. do końca jest jeszcze daleko. bardzo, bardzo, daleko. farby i panele już są, ale jeszcze poczekają. 
błądziłam po pokojach, snułam się ze spuszczona głową, nie wbijałam jak dzik, jak zwykle to robię. nie malowałam i nie tapetowałam, nie meblowałam też w myślach. 
łaziłam uślimtana, chlip, chlip, chlip...
tyle tam pyłu i kurzu i wszystko się pląta pomiędzy nogami. a czemu te cegły tak leżą i leżą. a może te okna by umyć, bo potem ich nie domyję za chiny ludowe. i schody bez tych barierek. ale jakie bo ja przecież nie wiem. i tak tam biało. a na tym ogródku to jest jest całkiem straszliwie. domek drewniany, ten od zabaw, dla dzieci stoi juz tylko "na jednej nodze" i na pewno zaraz się przewróci i jeszcze kogos przywali, i tyle będzie. kosić miałam. kosić. to moje zadanie. nawet szopki nie otwarłam. na kosiarkę nie spojrzałam. co to kosić będę, jak to takie chaszcze, prędzej kopki ukulam jak to siańsko grabiami zbiorę.
jedziemy do domu. uciekłam. na razie nie wracam...

tyle dobrze, że godzina nieszczęścia dobiegła końca.
jeszcze dziś mam spotkać się z przyjaciółką, więc wszystko powinno wrócić do normy
;)


















ciąg dalszy zdjęć opublikuję po powrocie od agi. na razie zmykam.

cd


























środa, 6 lipca 2016

przedwczoraj

Dwa tygodnie temu zrobiłam taki wpis i .... nie opublikowałam go bo gdzieś popędziłam, coś się wydarzyło. dzisiaj tu zaglądam, a on dalej czeka... o tej miłości i trudzie to może innym razem bo wszystko mi uciekło. napiszę o dzisiaj. tymczasem wklejam mój nieopublikowany początek, ucząc się tym samym nie wymazywać przeszłości i myśli z przeszłości...

"solennie postanawiam pisać posta w każdy poniedziałek. choćby to miała być tylko kropka, umieszczę ją tutaj.
strasznie chciałabym pisać o budowie i wszystkim co jest z nią związane, ale budowa stanęła w miejscu i tematów jakby zabrakło. nie szkodzi. wypełnimy tę lukę innymi, a już w wakacje mam nadzieję wlać w ten dom duuużo miłości i w końcu go WYKOŃCZYĆ! ;)
tymczasem, będzie o miłości, o pięknej miłości i trudzie.....




Niby nic takiego, w mieście pusta droga.
Nocne loty, wódka w bramie, w końcu nikt nie woła.
Łajzy, półbogowie, żaden sobie już nie ufa.
Ma na myśli budę i spuszcza je z łańcucha.

Niby nic takiego, jedna noc.
Niby nic wielkiego, jedna noc.
Niby nic ważnego, jedna noc.
Niby nic, a jednak... Niby nic, a jednak...

Miasto śpi, Ulic styk,Jedna z klisz, świata strych.
Niby nic, jeden dzień, niby nic, a jednak...
A jednak...

Niby nic takiego, dzień jak w negatywie.
Gęsia skórka, miękki łuk twój, ja spode łba łypię.
Gdy cię gryzę w szyję, Ty udajesz że nie boli.
Zasypiamy kiedy budzą się żurawie domy.

Niby nic takiego, jeden dzień.
Niby nic wielkiego, jeden dzień.
Niby nic ważnego, jeden dzień.
Niby nic, a jednak... Niby nic, a jednak...

Niby nic, jedna noc... Niby nic takiego.
Niby nic, jeden dzień... Niby nic a jednak...
A jednak...

Niby nic takiego, niby nic.
I niby nic wielkiego, niby nic.
Niby nic ważnego, niby nic.
Niby nic, a jednak, niby nic, a jednak...

Autor tekstu: Anna Michalska
Kompozytor: Kortez
Źródło: You Tube

dokładnie przedwczoraj, dokładnie w tym miejscu, pod tekstem piosenki korteza powstał najdłuższy wpis, jaki dotąd udało mi się napisać. był spokojny niedzielny ranek, potem południe i popołudnie, a ja cały czas pisałam... w końcu skończyłam. zamieściłam zdjęcia i przed publikacją poprosiłam pawła, żeby przeczytał. jakoś tak wyjątkowo, bo nigdy wcześniej nie prosiłam. kliknęliśmy na "podgląd". pojawiła się informacja, że nie można wczytać i tak trzykrotnie. w końcu weszło. paweł czyta. szczęśliwa zjeżdżam kursorem. piosenka się kończy i nic. wszystko zniknęło. kiedy to teraz piszę oczy uciekają mi na tekst tej piosenki. bo zobacz,

niby nic takiego (się nie stało), niby nic....
niby nic wielkiego, niby nic....
niby nic ważnego, niby nic
niby nic, a jednak, niby nic

a jednak

pisałam o myślach, które tej niedzieli kłębiły się w mojej głowie. wróciłam do wspomnień. pisałam o małej dziewczynce ze złamaną rączką, o różowym namiocie małej księżniczki porwanym przez wiatr, który goniłam po rondzie ;). o bólu fizycznym, o ślubie i śmierci i o tym, jaką nadzieję i siłę dała mi osoba, która straciła miłość życia. o moich dzieciach. o niepełnosprawnej dziewczynce, która przytuliła się do mnie w przeszklonym wagoniku, kiedy wjeżdżałyśmy na szczyt kamiennej góry w gdyni. pisałam o starszej pani i o sugestii pani kosmetyczki, co do moich zmarszczek na czole, hehe. było o budowie i o żółtym serze nawet ;) i jeszcze o innych rzeczach, a każda z nich to był cały temat :)
naprawę bardzo żałuję, że tak mi się to nie udało.

zapraszam was na kolejny wpis w poniedziałek. będzie o domku. o domku prawie takim jak u świnki Peppy :)

z ostatniego wpisu, który nie chciał "wejść" zostały tylko zdjęcia.
to one.